Dzisiaj dla odmiany gościnna relacja kolegów z 4MTB, czyli Krzycha i Waldka, którzy w ubiegły weekend ścigali się na ŚLR MTB CROSS Kielce 2014 Maraton Bike Expo. Gratulacje Panowie, chapeau bas i trzymamy kciuki za kolejne starty! :)
Ostatni maraton z serii ŚLR w Kielcach miał być dla Waldka i
Krzyśka podsumowaniem tego sezonu. Obaj byli zdecydowani pojechać tam bez
względu na wszystko, w związku z tym, że nie udało się wystartować tydzień
wcześniej w Łasku. Krzysiek w ogóle ostatnio mało jeździł i czuł duży niedosyt.
Niestety w przypadku Krzyśka – mało treningów i startów w ostatnim czasie
zaskutkowało spadkiem formy, o czym zdawaliśmy sobie sprawy przed maratonem,
ale dało to o sobie znać i w trakcie.
W dniu zawodów pogoda jednak wystawiła na próbę naszą
determinację.
Waldek: o godzinie 5 rano w dniu startu budzi mnie deszcz bębniący o parapet.
Nie śpię już do siódmej, a opady nie ustają. Po Krzysztofa wyjeżdżam w ulewie.
Szybko pakujemy się, robi się nieco raźniej, jednak deszcz towarzyszy nam do
samych Kielc. Po drodze zastanawiamy się, jak to będzie jechać kilka godzin w deszczu, na
pewno się pochorujemy, może jednak odpuścić.
Na miejscu mimo aury jest genialnie. Od razu udziela nam się
atmosfera startowa. Są liczące się teamy PRO, takie jak Kross czy BSA i to w
mocnych składach. Na Waldka rozgrzewka działa w odwrotną stronę - do auta wraca
zmarznięty i przemoczony. Krzysiek za to zafiksował się na kręcenie przed
startem… Okazuje się, że można rozgrzać się na hali - jeżdżąc w kółko po
całkiem sporej przestrzeni.
Waldek: Nie przynosi to nie jednak oczekiwanych rezultatów i początek wyścigu
mam raczej słaby. Zresztą jak zwykle na wstępie mam też kilka drobnych fuck
up'ów: przejeżdżam przez błoto w najgłębszym możliwym miejscu, przednia
przerzutka przestaje mi nagle zrzucać na młynek itd. Ciekawy jest za to sam
start : z hali targów Kielce. Utrzymuję na początku cały czas kontakt wzrokowy
z Krzychem. Raz mu nieco odjeżdżam, by za chwilę zostać dogonionym.
Z perspektywy Krzyśka – założyłem nie cisnąć na maxa od początku, żeby się nie
spalić. Spokojnie, rozważnie, ale nie tracić pozycji. Waldek co rusz to ucieka,
ale udaje się zyskać na błotnistych – technicznych fragmentach i dzięki temu
przez pierwsze 20 km trzymam się jakieś 50, 100, 200m za nim, aż finalnie znika
gdzieś na dobre. Fajnie jest trzymać się za mocniejszym kolegą, ale nie mam
złudzeń – moja forma nie jest tym razem najlepsza. Na domiar złego źle dobrałem
ciuchy – gotuję się w 3 koszulkach… W tym początkowym fragmencie wyścigu
wydarza się coś, czego jeszcze nigdy nie widziałem. Przejeżdżamy jadąc w
sznurku przez drewniany mostek. Jakieś 1,5 m szeroki, długi na jakieś 4m. Pod
nim rzeczka – taka jakaś niewielka. Siąpi deszcz, więc jest ślisko i
zawodnikowi przede mną ucieka przednie koło. Ląduje na boku na środku mostku,
rower się wypina, sunie po deskach i wpada do wody. I… znika w nurcie! Wcale
nie taka mała ta rzeczka! Pojawia się na powierzchni kawałek opony i widać, że
rower płynie dość szybko z prądem pod mostek. Krzyczę do pechowca, żeby łapał
rower, bo mu ucieknie! :)
Niestety nie udaje mu się go wyłowić, rower ucieka dalej, a zawodnik wskakuje
bez zastanowienia do rzeczki – woda sięga mu do piersi! Chyba sobie poradzi –
jadę dalej. Waldek tego nie widział – jest kilka pozycji przede mną.
Waldek: pierwsze naprawdę konkretne depnięcie to ścianka
którą podjeżdżam ze średniej zębatki - nie dlatego, że lubię, tylko dlatego, że
muszę. Można? Można. Idę na 150% mocy ale chyba się opłaca bo zgrzewam tam z 10
osób. Wraca mi nadszarpnięte morale i czuję, że zaczynam jechać. Powoli i
mozolnie wyprzedzam kolejne osoby. Przednia przerzutka odzyskuje dobry humor,
więc podjeżdżam wszystko co jest do podjechania. A ścianki momentami są
niewiarygodne. Właśnie tam czuję się najlepiej, nieco gorzej jest na zjazdach.
Mimo, że biję tam moje życiówki jeżeli chodzi o prędkość i tak jestem doganiany
przez tych ze słabszymi hamulcami :)
Trasa jest genialna i zawiera wszystko o czym mountain biker może marzyć. Są
podjazdy, zjazdy, dropy , hopy, masa singli w górę i w dół. Radość z jazdy nie
do opisania. Przy tym pogoda znacznie się poprawia. Przestaje padać i w dwóch
miejscach rozciągają się niesamowite panoramy m.in. na oświetlone słońcem
Kielce. Z ciekawostek: doganiam na ostrym podjeździe zawodnika jadącego z kierą
złamaną tuż przy mostku! Facet dzielnie kręci, chwilę rozmawiamy - carbonowy
Ritchey pękł sam z siebie - bez upadku.
Krzysiek: kręcę dość równo, pozycja raczej utrzymana, ale na
ok 25 km pojawia się charakterystyczny ból w udach. Cholera – zbliżają się
skurcze L
Spodziewałem się tego – to było tylko kwestia czasu. No po prostu nie ma nogi –
bo i treningów też raczej było mało L
Tym nie mniej morale spadają. Wciągam żel, magnez w szocie i liczę na odroczony
wyrok. Koło 30 km pierwszy skurcz. Koło 35 już pojawiają się na stałe. No
trudno, trzeba się z tym pogodzić i jechać na spokojnie. Teraz zamiast jechać
na 90%, jadę na 60%. Na podjazdach zamiast walczyć i pokonywać te
najtrudniejsze, co zawsze było moją mocną stroną, zsiadam i zapycham z buta.
Bez sensu, bo takie ściganie jest do niczego, ale tłumaczę sobie, że inaczej
być nie mogło i że dojadę resztę wyścigu czerpiąc radochę z samej jazdy. I ok,
przekonałem samego siebie. Dobry nastrój wraca. Na umiarkowanych fragmentach
jest ok, na trudnych odpuszczam całkiem. I tylko modlę się, żeby już nie było
ostrych podjazdów. Ku mojemu zdziwieniu, wyluzowałem się na tyle, że nawet
robię przerwę na wc J
(-1 pozycja) i pożyczam rozkuwacz jakiemuś biedakowi z zerwanym łańcuchem (-2
pozycje).
Waldek: dobry nastrój psuje mi nagłe zejście wiatru z
przedniej opony po przejeździe przez kamieniołom. Zmiana dętki ciągnie się w
nieskończoność - rower jest ubłocony, nie mam szybkozamykaczy tylko bolt-ony na
imbusa. W dodatku zawiesza się zaworek w dętce i muszę pompować dwa razy. Z
kamieniołomu cały czas dochodzą mnie dźwięki zjeżdżających na pełnym speedzie
kolarzy. Jeden z nich to Krzysiek - mija mnie pytając czy wszystko ok. Ja
akurat kończę pompować marne 0,9 bara do opony i udaję się w pogoń. Dochodzę go
dosyć szybko - Krzysiek jedzie na skurczach. Wyprzedzam i...po chwili gubię
trasę. Przy pomocy jakiegoś zawodnika odnajduję ją, jednak prawdopodobnie
jedziemy jakimś skrótem.
Krzysiek: Na zjeździe z kamieniołomu (tak btw czy to nie
park krajobrazowy Wietrznia?) mam mega radochę – szybki zjazd, potem 1 drop,
zaraz drugi. Nie hamuję, bo lubię takie atrakcje, natomiast chyba przegiąłem,
bo za mocno mnie wyrzuca w powietrze i na końcu ścieżki nie wyrabiam w zakręt o
90 stopni. To nic – łukiem przez trawę wracam na trasę i widzę Waldka
walczącego z kołem! A to niespodzianka! Szkoda mi kumpla, bo nie dość, że to
debiut na nowym rowerze, to jeszcze ma dzisiaj niezłą formę i była szansa na
dobre miejsce. No cóż - pechowy defekt. Ale Waldek zaraz mnie przegania.
Waldek: Na asfalcie zgrzewam jeszcze mojego towarzysza, oraz
młodego gościa jadącego na totalnej odcince 15 km/h. Po blisko trzech godzinach
jestem na mecie. Po kilku minutach pojawia się Krzysztof oraz...pan z połową
kierownicy. Szacunek!
Krzysiek: od momentu, jak Waldek znowu mi odjechał, walczę
dalej o przetrwanie i staram się dojechać do mety nie oddając zbyt wielu
pozycji. Kilka osób mnie wyprzedza, ale generalnie tłoku już nie ma. Na kilka
km przed metą dochodzę do jakiegoś chłopaka, który chyba męczy się jeszcze
bardziej, niż ja (czy to nie młody gościu, którego wyprzedzał Waldek?).
Postanawiam posiedzieć mu chwile na kole. Odwracam się co rusz i kontroluję,
czy zza pleców nikt się nie zbliża. Nagle 2 kolesi pojawia się znikąd i wyprzedza
nas z prędkością większą o chyba kilkanaście km. Jest okazja zabezpieczyć
pozycję – jak się za nimi zaczepię, to raczej już mnie nikt nie dojdzie.
Ostatni atak resztką sił – doganiam tego z tyłu. Siedzę im na kole, ale czuję,
że długo to nie potrwa, bo na takie ostre tempo nie mam już sił. Zauważam wtedy
coś dziwnego u kolesia, który prowadzi nasz ”pociąg” – to gościu ze złamaną
kierownicą! Pełen szacun – nie dość, że walczył nie wiadomo jak długo na takim
sprzęcie w terenie, to na koniec przywalił jeszcze ostry finisz na asfalcie.
Coś niesamowitego. Po jakiś 2 km odłączam się powoli, bo nie daję rady utrzymać
koła. Za chwilę jednak jakieś 200m za mną pojawia się kilku zawodników i –
adrenalina robi swoje :) Dociskam po raz drugi, żeby nie dać im dojść. Teraz został może kilometr, może
500 m. Nie doganiam tych zawodników przede mną, ale jadę jakieś 50m za nimi.
Pogoń mnie nie dochodzi i tak wjeżdżam na metę. Kolesiowi ze złamaną kierą
gratuluję i mówię, że „jest moim nowym idolem” :P
W rezultacie nasze miejsca to 67 i 73 w open, oraz 21 i 23 w
kategorii m3. (na 260 osób na dystansie fan). Plan minimum wykonany. Szkoda, ze
to już koniec!