środa, 8 października 2014

Wygranym jest ten, który staje już na starcie



Kolejny sukces zapisany na kartach krótkiej, acz bogatej z uwagi na doświadczenie, historii członków naszego teamu. Sukces - tak chyba trzeba traktować nasz występ gościnny na Biegnij Warszawo 2014. No bo jak inaczej nazwać kolejną życiówkę (założony cel 60 min, ale udało się poniżej), czy start z mega bólem kostki i ukończenie go z takim samym czasem jak poprzednio bez kontuzji? Jak się okazuje sukces i radość z pokonania dystansu dla każdego oznacza co innego, ale najważniejsze jest podjęcie wyzwania. I wyciąganie wniosków. A tych po kolejnej już „dyszce” na naszym koncie nie brakuje. 

Już na starcie zupełnie inne podejście psychiczne – lekka adrenalina, ale brak obaw w stylu „o Boszzz czy damy radę?”:-). Brak też tego dziwnego uczucia wstydu/zażenowania, że ustawiamy się w swojej strefie czasowej (powyżej 55min). Obciach?? Jaki obciach! Obok nas tłum - to znaczy, że inni „też tak mają”, że nie wszyscy przyszli tu by pobijać rekord Polski i że wiemy, na ile i na co nas stać. Po co na siłę ścigać się i przeszkadzać szybszym. Powoli, z biegu na bieg, będziemy ustawiać się bliżej :-)


Początek biegu – spokojnie, mimo to z niezłą czasówką, wcześniejsza analiza trasy kazała zachować siły na 4km gdzie trzeba było zmierzyć się z małym podbiegiem. Mimo lekkich obaw okazało się, że nie było tak źle i dalsze odcinki trasy były już tylko przyjemniejsze - zwłaszcza ostatni kilometr od ul. Wiejskiej, mocno z górki, co na ostatnich metrach, z dużym dopingiem kibiców, pozwoliło niemal dofrunąć do mety. 


Podsumowując - lepsze rozłożenie sił, mniej stresu, większa radość z biegu, świadomość własnego ciała, słabości i możliwości. A potem radość z osiągnięcia celu! I genialne czekoladowe muffinki z malinami, z pietyzmem wypiekane przez KotawButach w przedbiegową sobotę w ramach relaksu. Dzięki Ci za to! Jedzenie ich z pudełka z dachu samochodu – bezcenne! 

Czekoladowo-malinowe niebo w gębie - made by KotwButach
Dziękuję Warszawie za organizację, trasę, kibicom za doping, energetyzujące bezcenne 5-ki przybijane przez dzieciaki, bębniarzom za gorące bity napędzające do walki. Za październikowe słońce na Rozbracie i za najlepsze lody ever u Hodunia w ramach potrenigowego uzupełniania węgli. 

Najlepsze lody na świecie!

z pozdrowieniami dla Niezbytpachnący/a Syren/ka
Wygranym jest ten, który staje już na starcie… 

… a dobry biegowy kompan daje najlepsze wsparcie! 
 

PS. KotwButach opracował nową metodę potreningowej regeneracji - rozciąganie to za mało, utraconą energię podczas biegu odzyskujemy w ramach recyklingu z natury! :-)

czwartek, 2 października 2014

Maraton na dwóch kółkach, czyli 4MTB daje czadu

Dzisiaj dla odmiany gościnna relacja kolegów z 4MTB, czyli Krzycha i Waldka, którzy w ubiegły weekend ścigali się na ŚLR MTB CROSS Kielce 2014 Maraton Bike Expo. Gratulacje Panowie, chapeau bas i trzymamy kciuki za kolejne starty! :)




Ostatni maraton z serii ŚLR w Kielcach miał być dla Waldka i Krzyśka podsumowaniem tego sezonu. Obaj byli zdecydowani pojechać tam bez względu na wszystko, w związku z tym, że nie udało się wystartować tydzień wcześniej w Łasku. Krzysiek w ogóle ostatnio mało jeździł i czuł duży niedosyt. Niestety w przypadku Krzyśka – mało treningów i startów w ostatnim czasie zaskutkowało spadkiem formy, o czym zdawaliśmy sobie sprawy przed maratonem, ale dało to o sobie znać i w trakcie.
W dniu zawodów pogoda jednak wystawiła na próbę naszą determinację.
Waldek: o godzinie 5 rano w dniu startu budzi mnie deszcz bębniący o parapet. Nie śpię już do siódmej, a opady nie ustają. Po Krzysztofa wyjeżdżam w ulewie. Szybko pakujemy się, robi się nieco raźniej, jednak deszcz towarzyszy nam do samych Kielc. Po drodze zastanawiamy się, jak to będzie jechać kilka godzin w deszczu, na pewno się pochorujemy, może jednak odpuścić. 

Na miejscu mimo aury jest genialnie. Od razu udziela nam się atmosfera startowa. Są liczące się teamy PRO, takie jak Kross czy BSA i to w mocnych składach. Na Waldka rozgrzewka działa w odwrotną stronę - do auta wraca zmarznięty i przemoczony. Krzysiek za to zafiksował się na kręcenie przed startem… Okazuje się, że można rozgrzać się na hali - jeżdżąc w kółko po całkiem sporej przestrzeni.
Waldek: Nie przynosi to nie jednak oczekiwanych rezultatów i początek wyścigu mam raczej słaby. Zresztą jak zwykle na wstępie mam też kilka drobnych fuck up'ów: przejeżdżam przez błoto w najgłębszym możliwym miejscu, przednia przerzutka przestaje mi nagle zrzucać na młynek itd. Ciekawy jest za to sam start : z hali targów Kielce. Utrzymuję na początku cały czas kontakt wzrokowy z Krzychem. Raz mu nieco odjeżdżam, by za chwilę zostać dogonionym.
 
Z perspektywy Krzyśka – założyłem nie cisnąć na maxa od początku, żeby się nie spalić. Spokojnie, rozważnie, ale nie tracić pozycji. Waldek co rusz to ucieka, ale udaje się zyskać na błotnistych – technicznych fragmentach i dzięki temu przez pierwsze 20 km trzymam się jakieś 50, 100, 200m za nim, aż finalnie znika gdzieś na dobre. Fajnie jest trzymać się za mocniejszym kolegą, ale nie mam złudzeń – moja forma nie jest tym razem najlepsza. Na domiar złego źle dobrałem ciuchy – gotuję się w 3 koszulkach… W tym początkowym fragmencie wyścigu wydarza się coś, czego jeszcze nigdy nie widziałem. Przejeżdżamy jadąc w sznurku przez drewniany mostek. Jakieś 1,5 m szeroki, długi na jakieś 4m. Pod nim rzeczka – taka jakaś niewielka. Siąpi deszcz, więc jest ślisko i zawodnikowi przede mną ucieka przednie koło. Ląduje na boku na środku mostku, rower się wypina, sunie po deskach i wpada do wody. I… znika w nurcie! Wcale nie taka mała ta rzeczka! Pojawia się na powierzchni kawałek opony i widać, że rower płynie dość szybko z prądem pod mostek. Krzyczę do pechowca, żeby łapał rower, bo mu ucieknie! :) Niestety nie udaje mu się go wyłowić, rower ucieka dalej, a zawodnik wskakuje bez zastanowienia do rzeczki – woda sięga mu do piersi! Chyba sobie poradzi – jadę dalej. Waldek tego nie widział – jest kilka pozycji przede mną.




Waldek: pierwsze naprawdę konkretne depnięcie to ścianka którą podjeżdżam ze średniej zębatki - nie dlatego, że lubię, tylko dlatego, że muszę. Można? Można. Idę na 150% mocy ale chyba się opłaca bo zgrzewam tam z 10 osób. Wraca mi nadszarpnięte morale i czuję, że zaczynam jechać. Powoli i mozolnie wyprzedzam kolejne osoby. Przednia przerzutka odzyskuje dobry humor, więc podjeżdżam wszystko co jest do podjechania. A ścianki momentami są niewiarygodne. Właśnie tam czuję się najlepiej, nieco gorzej jest na zjazdach. Mimo, że biję tam moje życiówki jeżeli chodzi o prędkość i tak jestem doganiany przez tych ze słabszymi hamulcami :)
Trasa jest genialna i zawiera wszystko o czym mountain biker może marzyć. Są podjazdy, zjazdy, dropy , hopy, masa singli w górę i w dół. Radość z jazdy nie do opisania. Przy tym pogoda znacznie się poprawia. Przestaje padać i w dwóch miejscach rozciągają się niesamowite panoramy m.in. na oświetlone słońcem Kielce. Z ciekawostek: doganiam na ostrym podjeździe zawodnika jadącego z kierą złamaną tuż przy mostku! Facet dzielnie kręci, chwilę rozmawiamy - carbonowy Ritchey pękł sam z siebie - bez upadku. 

Krzysiek: kręcę dość równo, pozycja raczej utrzymana, ale na ok 25 km pojawia się charakterystyczny ból w udach. Cholera – zbliżają się skurcze L Spodziewałem się tego – to było tylko kwestia czasu. No po prostu nie ma nogi – bo i treningów też raczej było mało L Tym nie mniej morale spadają. Wciągam żel, magnez w szocie i liczę na odroczony wyrok. Koło 30 km pierwszy skurcz. Koło 35 już pojawiają się na stałe. No trudno, trzeba się z tym pogodzić i jechać na spokojnie. Teraz zamiast jechać na 90%, jadę na 60%. Na podjazdach zamiast walczyć i pokonywać te najtrudniejsze, co zawsze było moją mocną stroną, zsiadam i zapycham z buta. Bez sensu, bo takie ściganie jest do niczego, ale tłumaczę sobie, że inaczej być nie mogło i że dojadę resztę wyścigu czerpiąc radochę z samej jazdy. I ok, przekonałem samego siebie. Dobry nastrój wraca. Na umiarkowanych fragmentach jest ok, na trudnych odpuszczam całkiem. I tylko modlę się, żeby już nie było ostrych podjazdów. Ku mojemu zdziwieniu, wyluzowałem się na tyle, że nawet robię przerwę na wc J (-1 pozycja) i pożyczam rozkuwacz jakiemuś biedakowi z zerwanym łańcuchem (-2 pozycje). 


Waldek: dobry nastrój psuje mi nagłe zejście wiatru z przedniej opony po przejeździe przez kamieniołom. Zmiana dętki ciągnie się w nieskończoność - rower jest ubłocony, nie mam szybkozamykaczy tylko bolt-ony na imbusa. W dodatku zawiesza się zaworek w dętce i muszę pompować dwa razy. Z kamieniołomu cały czas dochodzą mnie dźwięki zjeżdżających na pełnym speedzie kolarzy. Jeden z nich to Krzysiek - mija mnie pytając czy wszystko ok. Ja akurat kończę pompować marne 0,9 bara do opony i udaję się w pogoń. Dochodzę go dosyć szybko - Krzysiek jedzie na skurczach. Wyprzedzam i...po chwili gubię trasę. Przy pomocy jakiegoś zawodnika odnajduję ją, jednak prawdopodobnie jedziemy jakimś skrótem.

Krzysiek: Na zjeździe z kamieniołomu (tak btw czy to nie park krajobrazowy Wietrznia?) mam mega radochę – szybki zjazd, potem 1 drop, zaraz drugi. Nie hamuję, bo lubię takie atrakcje, natomiast chyba przegiąłem, bo za mocno mnie wyrzuca w powietrze i na końcu ścieżki nie wyrabiam w zakręt o 90 stopni. To nic – łukiem przez trawę wracam na trasę i widzę Waldka walczącego z kołem! A to niespodzianka! Szkoda mi kumpla, bo nie dość, że to debiut na nowym rowerze, to jeszcze ma dzisiaj niezłą formę i była szansa na dobre miejsce. No cóż - pechowy defekt. Ale Waldek zaraz mnie przegania. 




Waldek: Na asfalcie zgrzewam jeszcze mojego towarzysza, oraz młodego gościa jadącego na totalnej odcince 15 km/h. Po blisko trzech godzinach jestem na mecie. Po kilku minutach pojawia się Krzysztof oraz...pan z połową kierownicy. Szacunek!


Krzysiek: od momentu, jak Waldek znowu mi odjechał, walczę dalej o przetrwanie i staram się dojechać do mety nie oddając zbyt wielu pozycji. Kilka osób mnie wyprzedza, ale generalnie tłoku już nie ma. Na kilka km przed metą dochodzę do jakiegoś chłopaka, który chyba męczy się jeszcze bardziej, niż ja (czy to nie młody gościu, którego wyprzedzał Waldek?). Postanawiam posiedzieć mu chwile na kole. Odwracam się co rusz i kontroluję, czy zza pleców nikt się nie zbliża. Nagle 2 kolesi pojawia się znikąd i wyprzedza nas z prędkością większą o chyba kilkanaście km. Jest okazja zabezpieczyć pozycję – jak się za nimi zaczepię, to raczej już mnie nikt nie dojdzie. Ostatni atak resztką sił – doganiam tego z tyłu. Siedzę im na kole, ale czuję, że długo to nie potrwa, bo na takie ostre tempo nie mam już sił. Zauważam wtedy coś dziwnego u kolesia, który prowadzi nasz ”pociąg” – to gościu ze złamaną kierownicą! Pełen szacun – nie dość, że walczył nie wiadomo jak długo na takim sprzęcie w terenie, to na koniec przywalił jeszcze ostry finisz na asfalcie. Coś niesamowitego. Po jakiś 2 km odłączam się powoli, bo nie daję rady utrzymać koła. Za chwilę jednak jakieś 200m za mną pojawia się kilku zawodników i – adrenalina robi swoje :) Dociskam po raz drugi, żeby nie dać im dojść. Teraz został może kilometr, może 500 m. Nie doganiam tych zawodników przede mną, ale jadę jakieś 50m za nimi. Pogoń mnie nie dochodzi i tak wjeżdżam na metę. Kolesiowi ze złamaną kierą gratuluję i mówię, że „jest moim nowym idolem” :P
 
W rezultacie nasze miejsca to 67 i 73 w open, oraz 21 i 23 w kategorii m3. (na 260 osób na dystansie fan). Plan minimum wykonany. Szkoda, ze to już koniec!